Wieczna tęsknota

Numer „Kuriera” sporo powakacyjny, ale pogoda nas rozpieszczała w tym roku, więc chcę pozostać w klimatach urlopowych. W wakacje, z powodów rodzinno-organizacyjnych, czyli zamknięcia przedszkoli, opuszczam nasz Wrocław i Karłowice. Pakuję pół domu, dzieci i jadę na wieś, do moich rodziców.

Niezbyt daleko, ale jednak na wieś. Wychowałam się na wsi i przez cały rok, żyjąc w mieście, tęsknię za nią. A pamiętam jeszcze moją wieś z dzieciństwa z prawdziwą krową i jej mlekiem (i ucieczkami przed nią, bo była szalona, jeszcze zanim pojawiła się choroba szalonych krów), z prawdziwym koniem, ubabraną błotem świnią, kurą, gęsią, kaczką, psem na łańcuchu… Wieś z owocami prosto z sadu – swojego lub czyjegoś, z niespiesznymi wędrówkami po okolicy bliższej i dalszej. Wieś z przyjaciółmi z dzieciństwa, którzy „rozmyli się” gdzieś przez tych ileś lat, ale pozostali w pamięci. Jadę zatem i próbuję pokazać tę wieś mojego dzieciństwa moim córkom, wskrzesić ją z różnym efektem, bo mam wrażenie, że dzisiejsze dzieci potrzebują innych bodźców, bo ani łany zboża, ani sterty po żniwach czy stare skrytki i drzewa, na które wdrapywała się ich mama, nie robią na nich większego wrażenia.

Wtedy okazuje się, że ja na tej wsi, otulona i wsiąknięta w te reymontowskie klimaty, tęsknię za Wrocławiem, za moją dzielnicą. Tęsknię za szumem i gwarem miasta, za codziennymi rytuałami, za sklepami, za ludźmi stąd. Tęsknię za moim domem, po prostu. Jak to mówi moja bliska znajoma „po co ja mam wyjeżdżać na wakacje, spędzać je w ciasnym pokoju hotelowym gdzieś tam, jak w domu i w ogrodzie mam wszystko, co lubię”. I ja ją rozumiem. Nie wiem, jak to nazwać – pewną dojrzałością, starością już może, ale faktem jest, że w jakimś momencie życia człowiek, choć ciekawy jeszcze świata, będąc gdzieś tam daleko, zaczyna tęsknić na swoją wygniecioną poduszką, przydeptanymi kapciami i wypiciem kawy na swoim tarasie lub w ulubionej pobliskiej kawiarence. I choć dobrze mi na tej wsi, jak nigdzie indziej, bo moja mama i ugotuje, i upierze, zabawi i nakarmi moje dzieci, zrobi, jakby w międzyczasie, tysiąc różnych czynności, których nie widać, a są bardzo ważne, to jednak gna człowieka do domu w mieście.

Po dwóch miesiącach wiejskiego życia, wracam obdarowana i obładowana wałówką super hiper ekologiczną, bo to i kiełbaska bez konserwantów, i sery przepysznie świeże z pewnego źródła, i miód od sąsiada, pachnący pyłkami, jaja prosto od kury i jeszcze ciepłe od słońca pomidory plus wszelkiego rodzaju przetwory. Wracam do siebie, by na nowo powrócić do codzienności. By wybrać się na zwiad po dzielnicy, spotkać sąsiadów, znajomych i nieznajomych, odwiedzić stary plac zabaw, sprawdzić, jak buduje się nowy. By usłyszeć w ulubionych delikatesach „Hej, chyba była pani na wakacjach, bo dawno pani nie widzieliśmy”. By zastać spalony słońcem trawnik i wyschnięte wszystkie kwiaty w ogrodzie – i załamać się tym widokiem. I by zabrać się za konfitury, bo drzewo węgierkowe ugina się od dojrzałych owoców. Wrócić, by odebrać te wszystkie awiza zalegające w skrzynce (licząc, że się jeszcze nie przeterminowały), a w kolejce do okienka na poczcie podsłuchać najnowszych historii dzielnicowych. Więc trzeba, zdaje się, wyjechać, żeby wiedzieć, gdzie nasze miejsce na ziemi. Powróciłam zatem mentalnie i fizycznie na Karłowice – do domu. I zakładając swoje przydeptane kapcie, parząc kawę w ulubionym kubku, już zaczynam tęsknić za kolejnym latem na wsi.


MAGDALENA SACIUK – prywatnie żona i matka, niespokojna dusza i marzycielka. Między pieleniem ogródka a zakupami online pisze do szuflady. Na Karłowice przeniosła się w 2012 roku z sąsiedniego Ołbina.