W życiu bym się stąd nie wyprowadził!

Poniższym artykułem otwieramy cykl rozmów na temat przeszłości Karłowic. Chcemy zachęcić mieszkańców, a zwłaszcza tych długoletnich, do podzielenia się z czytelnikami „Kuriera Karłowickiego” swoimi opowieściami.

Pierwsza rozmowa to wspomnienia Karłowic widzianych oczami dzieci, potem osób wchodzących w dorosłość i w końcu seniorów. Troje bohaterów swą szczerą i emocjonalną opowieść przekazało Izabeli Karbownik.


Czy karłowiczanie to klan? Gdzie są prawdziwe granice Karłowic? Czy to właśnie wieża ciśnień jest symbolem naszego osiedla? Na czym polega niezwykłość tego miejsca i dlaczego warto znać dawną nazwę placu Piłsudskiego? Odpowiedzi na te i inne pytania szukałam, rozmawiając z wieloletnimi mieszkańcami osiedla.

CZĘŚĆ I

Z moimi rozmówcami umówiłam się w przyjaznych wnętrzach kawiarni Gold Cafe. Przyszli całą grupką: pani Grażyna Bronicka, przedstawicielka drugiego pokolenia karłowiczan, oraz panowie Władysław Szalewicz i Tomasz Setta – mieszkańcy naszego osiedla od jego powojennych początków. I tak rozpoczęła się fascynująca rozmowa pełna wspomnień, wzruszeń i ciekawostek. Seniorzy z sentymentem zaczęli opowiadać o swoim dzieciństwie na Karłowicach.

Początki
Rodzina pana Tomasza przeprowadziła się na Karłowice w 1946 roku, gdy ten miał roczek. Rok później przenieśli się do nowo wyremontowanego domu na ulicy Micińskiego, gdzie pan Tomasz mieszka do dziś. Spędził tu całe swoje życie, o czym chętnie opowiada.

Pan Władek mieszka na Karłowicach, na placu Piłsudskiego, od 1949 roku. Jego rodzice trafili tutaj w ramach przesiedlenia z terenów wschodnich dawnej Polski. Gdy ojciec pana Władka dostał pracę we Wrocławiu, przydzielono mu mieszkanie przy ówczesnym placu Żuławskiego (dziś Piłsudskiego), gdzie przeniósł się z całą rodziną.

Pani Grażyna, córka pana Władka, mieszka na Karłowicach od urodzenia. Z zaraźliwym zaangażowaniem uzupełnia wspomnienia panów o fakty historyczne oraz informacje o współczesnych inicjatywach mieszkańców.

Dzieciństwo
Dawniej dzieci bawiły się na ulicach. Pierwsza rzecz, jaka przychodzi do głowy panu Władkowi, to bitwy. Na miecze, za które służyły tyczki do podpierania pomidorów. Bohaterowie tych potyczek zdobywali pomnik, który dawniej mieścił się na placu Piłsudskiego. Był to pomnik niemieckich żołnierzy poległych w I wojnie światowej, wyburzony w latach powojennych.

Na tyłach obecnego komisariatu policji znajdowało się popularne miejsce zabaw na poniemieckim korcie tenisowym, zwane placem Czerwonym ze względu na kolor nawierzchni. Dzieci grały tam w palanta czy piłkę nożną. Popularną zabawką była obręcz od koła rowerowego popychana kijem, tzw. popychaczka.

Pozostałością po wojnie były połączone korytarze piwniczne – idealne miejscem do eksplorowania. Dzieci znajdowały tam różne skarby, jak na przykład karbid, o którym wspomina pan Tomasz.

W tamtych czasach ruch na ulicach był niewielki, dlatego pojawienie się każdego pojazdu było nie lada atrakcją. Gdy przyjeżdżała taksówka, dzieci podbiegały i prosiły „Proszę nas przewieźć do rogu!”, na co chętnie przystawał kierowca, a dzieci miały darmową podwózkę. Frajdą była nawet furmanka z węglem – nagle wszyscy chcieli być węglarzami!

Zimą na ulicach leżał ubity, wyślizgany śnieg, a ze względu na brak pojazdów było to idealne miejsce do jeżdżenia na łyżwach. Pan Tomek uczył się jeździć na jednej łyżwie! Na skwerze przy placu Piłsudskiego organizowano bardziej profesjonalne lodowisko: polewano teren wodą, która przez noc zamarzała.

Pan Tomasz opowiada o tym, jak organizował biegi dla chłopaków ze swojej ulicy. A gdy w siódmej klasie dostał rower, zaczęło się szaleństwo: wyścigi z Psiego Pola, wycieczki do Trzebnicy. Obaj panowie zauważają, że dawniej dzieci miały większą swobodę, mogły bawić się daleko od domu, na przykład na poligonie albo przy pozostawionej nad Odrą lawecie po armacie. Innym ulubionym miejscem zabaw były ruiny przy ulicy Micińskiego, teraz w tym miejscu jest piekarnia. Znajdowano tam niechlubne pamiątki po wojnie, jak kule karabinowe. Część z nich dzieci sumiennie odnosiły na milicję, ale zdarzały się też niebezpieczne pomysły, jak palenie pocisków w ognisku.

Także tereny rekreacyjne nad Odrą były popularnymi miejscami zabaw. Można było łowić ryby, mnóstwo ludzi chodziło się opalać. Najczęstszym widokiem na łące były porozkładane koce, jeden obok drugiego, jak na plaży. Atmosfera była bardzo swojska, na tej samej łące pasły się krowy. W maju chłopcy łapali chrabąszcze i przynosili je do szkoły, co spotykało się z dezaprobatą nauczycieli i koleżanek!

Pan Władek najmilej wspomina okres życia na Karłowicach, gdy kończył liceum, czyli lata 60. XX wieku. Tworzyli z kolegami zgraną paczkę. Oczywiście zdarzały się też nieporozumienia, a nawet bójki. Często wynikało to z faktu, iż istniał ścisły podział na ulice. Chłopcy z jednej walczyli na kamienie z chłopcami z drugiej, a miejscem konfrontacji był dzisiejszy brodzik. Zdarzały się także większe bitwy całych dzielnic: Sołtysowice kontra Karłowice.

Serce osiedla, czyli plac Piłsudskiego, było kulisami dla kilku polskich filmów. Pan Tomek pamięta różne kręcone tutaj sceny, na przykład hitlerowców wchodzących do obecnego budynku komendy policji czy pożar namalowany na jednej z kamienic przy placu, ze spalonymi oknami i czarnymi ścianami. Pan Władek z dumą opowiada, że w jednym z filmów zagrały nawet jego okna!

Wszyscy bardzo żywiołowo odkrywają przede mną swoje wspomnienia. Słuchając tych historii, mam przed oczami wyraźne obrazy i sceny, jak z czarno-białych fotografii. Mimo trudów tamtych czasów było to z pewnością szczęśliwe i beztroskie dzieciństwo.

Historia na wyciągnięcie ręki
Moi rozmówcy wspominają wiele szczególnych wydarzeń, których Karłowice były świadkiem. Pan Tomek opowiada o wizytach polityków, na przykład Władysława Gomułki i Józefa Cyrankiewicza w latach 60. XX wieku. Trasa ich przejazdów zawsze kończyła się w szkole oficerskiej, zwanej potocznie ZMECH-em, gdzie odbywały się uroczyste bankiety. Tam, gdzie obecnie mieści się uniwersytet, istniała tak zwana szkoła partyjna, w której również gościły różne osobistości, na przykład Konstanty Rokossowski, który przyjechał tutaj po defiladzie wojskowej z okazji X-lecia Polski Ludowej na placu Grunwaldzkim. Na placu Piłsudskiego często pojawiały się różne delegacje, na przykład z Korei. Pan Tomek wspomina, że nie wolno było się zbliżać do tych egzotycznych gości, którzy budzili ogromną ciekawość. Pan Władek pamięta wizytę głównodowodzącego wojsk Układu Warszawskiego, marszałka Rodiona Malinowskiego. Mieszkańcom kazano go witać, gdy przejeżdżał aleją Kasprowicza. W pewnej chwili jeden z witających zaczął machać kijem w stronę limuzyny, chciał w ten sposób okazać swoją radość. Natychmiast pojawiło się dwóch ludzi, którzy go chwycili i zniknęli z nim w tłumie. Scena ta zrobiła na panu Władku, wówczas licealiście, duże wrażenie jako jedno z pierwszych doświadczeń związanych z polityką.

Gdy w 1993 roku stacjonujące w tutejszych koszarach wojska radzieckie opuszczały Polskę, karłowiczanie niemal nie odczuli tego faktu. Pani Grażyna bywała w tamtych czasach prawie codziennie w pobliżu koszar, aż pewnego dnia okazało się, że można bez przeszkód wejść na teren obecnego szpitala, a cały teren opustoszał. W ciągu jednej nocy z parkingu zniknęły wozy bojowe, czołgi i cały sprzęt wojskowy.

Obecność radzieckich żołnierzy była natomiast zauważalna w okresie ich pobytu, gdy na przykład aleją Kasprowicza autokary zawoziły dzieci do szkół albo przejeżdżał kondukt żałobny z trumną jednego z generałów. Do lat 90. XX wieku na rogu ulicy Czajkowskiego znajdowało się przedszkole radzieckie. W miejscu nowych bloków przy tej samej ulicy był parking ciężkich wozów bojowych, a za nim sad. Było to jednak raczej niedostępne miejsce, gdzie niebezpiecznie było się zapuszczać. Okazuje się jednak, iż mimo szlabanów i ścisłej kontroli mieszkańcom Karłowic udawało się zaglądać do sklepu czy kantyny w koszarach. Kupowano tam słodycze, przybory szkolne, ponieważ tamtejszy sklep był bardzo dobrze zaopatrzony.

CZĘŚĆ II

Mentalność karłowiczan
„My jesteśmy klan!” mówi z dumą pan Władek. I dodaje, że chyba tylko jego pokolenie używa tego określenia i tak się postrzega. Z biegiem lat tutejsza społeczność stała się bardziej zróżnicowana, nie wszyscy dawni mieszkańcy jeszcze żyją, część się wyprowadziła, na ich miejsce pojawiło się wiele nowych rodzin, które nie czują już tak silnej więzi z osiedlem. Mimo to rozsiani po mieście karłowiczanie nie zapominają o swoich korzeniach. Pani Grażyna opowiada o tym, że zdarza jej się w różnych instytucjach w mieście natrafić na byłych mieszkańców osiedla, którzy zawsze reagują pozytywnie i starają się pomóc w załatwieniu sprawy.

Czy moi rozmówcy zachęcają do zamieszkania na Karłowicach? Okazuje się, że… niekoniecznie. Potencjalny nowy mieszkaniec musiałby się dostosować, uszanować tradycję i historię Karłowic oraz mentalność ich rodowitych mieszkańców. Mentalność małomiasteczkową, bo Karłowice to wieś w centrum miasta. Rotacja mieszkańców jest tutaj niewielka, co skutkuje silnym poczuciem wspólnoty, budowanym przez pokolenia. Dawniej osiedle miało ośrodki centrotwórcze, skupiające lokalną społeczność, czyli szkołę podstawową, liceum, kościół oraz, oczywiście, klub Agora, w którym spotykano się po szkole czy po pracy. Podobną rolę pełnił także plac Piłsudskiego. W ten sposób tworzyła się małomiasteczkowa społeczność, nie trzeba było nigdzie wyjeżdżać, Karłowice były samowystarczalne.

Ze zdumieniem dowiedziałam się natomiast, że właściwie nie mieszkam na Karłowicach! Okazuje się, że granice „prawdziwych” Karłowic są ściśle wytyczone w głowach autochtonów i obejmują bardzo niewielki wycinek dzielnicy: od Odry do ulicy Kamieńskiego, z centrum na karłowickim rynku. Osiedle kończy się na wieży ciśnień, od północy graniczy ze szkołą oficerską. Jak widać, nie każdy, kto mieszka w granicach administracyjnych Karłowic, może szczycić się mianem prawdziwego karłowiczanina.

Symbol, ale który?
Fotografie Karłowic najczęściej przedstawiają wieżę ciśnień. Tymczasem pan Tomek wcale nie uważa, że to właśnie ona jest symbolem naszego osiedla. Pan Władek wręcz chciałby się jej pozbyć. Jest wprawdzie najbardziej charakterystycznym obiektem w dzielnicy, punktem orientacyjnym, ale nie budzi sympatii, być może ze względu na nieciekawą elewację? Moi rozmówcy w ogóle się z nią nie identyfikują, symbolem osiedla jest dla nich zdecydowanie karłowicki rynek, czyli plac Piłsudskiego.

Zresztą podczas całej naszej rozmowy temat placu Piłsudskiego nieustannie się przewija. To miejsce z ogromnym potencjałem, ale moi rozmówcy podkreślają, że bez remontu i przywrócenia mu dawnego blasku nie uda się wykorzystać jego możliwości. Pilnie konieczne jest ujednolicenie elewacji, naprawa chodników, wymiana latarni, wyremontowanie skweru i uporządkowanie parkingu. Pani Grażyna wspomina, że plac nie ma szczęścia do projektów rewitalizacyjnych. Pierwszy, z 1999 roku, nie doczekał się realizacji ze względu na zmianę na stanowisku prezydenta miasta. W 2015 roku pojawił się kolejny projekt, jednak zawirowania administracyjne i problemy z akceptacją proponowanych rozwiązań spowodowały wstrzymanie realizacji także i tego pomysłu. Zdaniem moich rozmówców plac nie wymaga gruntownych zmian, wystarczy go jedynie… wyremontować z zachowaniem pierwotnego układu i funkcji. Szkoda, że tak ważne miejsce na mapie Karłowic ciągle nie może stać się ich prawdziwą wizytówką.

Potencjał placu
Podczas rozmowy pada szereg propozycji dotyczących wykorzystania potencjału placu Piłsudskiego. To idealne miejsce na targi okazjonalne, jarmarki, kino letnie. Miejsce to ożywiłyby zwykłe sklepy, jakie istniały tutaj dawniej. Były tu rzeźnik, sklep papierniczy, spożywczy zwany „Spółdzielnią”, pasmanteria, sklep odzieżowy. W miejscu obecnej kawiarni istniały piekarnia, obok niej garmażeria. Pan Władysław do dziś wspomina tamtejsze flaczki. Były tu także sklep obuwniczy, drogeria, sklep z artykułami gospodarstwa domowego. Dzięki bogactwu ówczesnej oferty handlowej plac tętnił życiem, był miejscem spotkań i pogawędek. Nic dziwnego, że postrzegano go jako centrum lokalnej społeczności. Niestety, z powodu ekspansji supermarketów w latach 90. XX wieku większość z tych obiektów splajtowała, a na placu zaległa cisza. Obecnie wydaje się, że znów nastaje era małych, wyspecjalizowanych sklepów oferujących produkty dobrej jakości. Może to dobry pomysł na ponowne ożywienie tego miejsca?

Gdzie jest ten plac Piłsudskiego?
Po czym poznać prawdziwego karłowiczanina? Po tym, że zawiezie nas nie na plac Piłsudskiego, tylko Gottwalda. Tak plac nazywał się do 1989 roku, jednak dziś tylko wtajemniczeni wiedzą, o jakie miejsce chodzi. Pani Grażyna przeprowadziła kiedyś nawet małe śledztwo w celu ustalenia, ile lat ma kucharz przygotowujący pizzę, którą zamawia ona do domu, a na opakowaniu której konsekwentnie wpisywany jest adres „Gottwalda”. Ku jej zdumieniu okazało się, że to 18-latek, karłowiczanin, który dawną nazwę placu słyszał w domu i nie używa innej. Przez wiele lat nie kojarzono nowej nazwy z karłowickim rynkiem. Według moich rozmówców wybór marszałka Piłsudskiego na patrona placu nie był najszczęśliwszym pomysłem ze względu na podobieństwo do ulicy Piłsudskiego w centrum miasta. Dużo bardziej pasowałoby na przykład nazwisko pisarza, podobnie jak okoliczne ulice nazwane od pisarzy młodopolskich. Pan Tomasz próbował nawet wpłynąć na zmianę nazwy placu, proponując nazwisko Witolda Gombrowicza na patrona, jednak jego inicjatywa nie uzyskała aprobaty.

Klub czyli Agora
Tylko rodowici karłowiczanie wiedzą, czym był klub na Gottwalda. Tak dawniej nazywane było Centrum Kultury Agora, do niedawna znajdujące się przy placu Piłsudskiego, a kilka lat temu przeniesione na ulicę Serbską na Różance.

W czasach młodości obu panów klub na Gottwalda tętnił życiem. Był tam jeden z pierwszych telewizorów, z którego mogli korzystać mieszkańcy, strzelnica, klubokawiarnia, organizowano potańcówki. Klub oferował zajęcia z muzyki, dyskusje filmowe, naukę gry na instrumentach, spotkania z ciekawymi ludźmi, swoje próby miały tam młodzieżowe zespoły muzyczne. Było to także miejsce organizowania studniówek dla uczniów X Liceum Ogólnokształcącego.

W pewnym okresie swojego życia pan Tomek bywał w klubie codziennie, a ze spotkań ze znanymi ludźmi uzbierał kolekcję autografów, m.in. Kaliny Jędrusik, Jerzego Waldorffa czy Stanisława Dygata.

Pan Władek wspomina znajdującą się w piwnicy strzelnicę, na którą półoficjalnie zabierał go sąsiad.

W 1958 roku na tyłach klubu zorganizowano nawet kino letnie. Idea miała potencjał, jednak nie przetrwała z powodu komarów, które były zbyt uciążliwe dla kinomanów.

Nie ma wątpliwości, że likwidacja Agory to ogromna strata dla społeczności naszego osiedla. Pan Władek z chęcią wybrałby się na kawę do klubu, zamiast siedzieć w domu. Przeniesienie Agory na ulicę Serbską sprawiło, że jej oferta stała się całkowicie niedostępna dla mieszkańców Karłowic. Pani Grażyna podkreśla, że decyzja o przeprowadzce centrum kultury w nowe miejsce była bardzo niefortunna. Stracili na tym zarówno karłowiczanie, jak i sam ośrodek, który ma ogromne problemy z rozpropagowaniem swojego programu nawet wśród mieszkańców Różanki, gdzie obecnie się znajduje. Tymczasem nam, karłowiczanom, bardzo brakuje centrum lokalnej aktywności.

Nie tylko pozytywnie
Mimo ogromnego sentymentu i przywiązania do swojej ukochanej dzielnicy moi rozmówcy zauważają także jej niedoskonałości. Pan Władek przypomina, że Karłowice miały być w założeniach osiedlem dla twórców, dla inteligencji. Jednak ze względu na zmianę polityki władz idea ta nie była konsekwentnie realizowana. Pani Grażyna uzupełnia, że z uwagi na fakt, iż dzielnica ta, jako jedna z nielicznych we Wrocławiu, nie została zniszczona w trakcie działań wojennych, miała być zapleczem i bazą mieszkaniową dla całej administracji miasta. Ściągano tutaj inteligencję z Krakowa czy ze Lwowa, profesorów, pracowników uczelni. Z czasem jednak pierwotna koncepcja uległa zatarciu, charakter dzielnicy się zmienił, mógł w niej zamieszkać każdy, kto chciał. Panu Władysławowi nie podoba się ten brak konsekwencji.

W czasach, gdy zabudowa naszej dzielnicy nie była taka gęsta, wokół było mnóstwo ogrodów i sadów, gdzie pan Władek jako dziecko podkradał czereśnie czy jabłka. Jeden z ostatnich takich sadów znajdował się na ulicy Czajkowskiego. Obecna polityka zabudowywania każdego skrawka terenu odbiera dzielnicy ostatnie oazy zieleni, dlatego warto byłoby zadbać o to, aby zachować przynajmniej to, co jeszcze się ostało. Wszyscy moi rozmówcy zgodnym głosem opowiedzieli się przeciwko nowym inwestycjom budowlanym w naszej dzielnicy.

Innym problemem, o którym wspomina pan Tomasz, jest skanalizowanie ruchu tranzytowego przez dzielnicę. Właściwie fakt, że wiadukt na ulicy Boya-Żeleńskiego nie może doczekać się rozbudowy, paradoksalnie zapobiega przekształceniu tej trasy w popularną drogę tranzytową. Także aleja Kasprowicza często jest nieprzejezdna. Pan Tomek zwraca również uwagę na wandalizm, jakiego co roku dopuszczają się absolwenci szkoły oficerskiej. Pozostawiają pamiątkowe napisy nad brzegiem Odry, co bardzo szpeci okolicę. Niestety, od lat nikt, ani władze miasta, ani komendant szkoły, nie potrafi zapobiec tym działaniom, ani zadbać o usunięcie napisów. Szkoda, bo tereny rekreacyjne nad Odrą są olbrzymią atrakcją naszej dzielnicy i zasługują na schludny wygląd.

Osobnym tematem jest ulica Długosza, która uległa znaczącym przemianom. Dla pana Tomka stała się zupełnie obca. Tymczasem panu Władkowi obecny jej wygląd podoba się bardziej. Dawniej mieściły się tam tartak, skład węgla, fabryka mydła, ulica była brudna i nieciekawa. Dziś powstała nowoczesna zabudowa, dzięki której okolice ulicy Długosza są dużo bardziej uporządkowane.

Wszyscy moi rozmówcy z sentymentem wspominają Liceum Ogólnokształcące nr X, które w latach 1954-1992 mieściło się w obecnym Seminarium Duchownym Franciszkanów przy alei Kasprowicza. Zdaniem pani Grażyny bardzo brakuje tablicy upamiętniającej fakt istnienia w tym miejscu liceum przez niemal 40 lat. Okazuje się, że przybywają tutaj dawni absolwenci szkoły, podążający za wspomnieniami i szukający jakiegokolwiek akcentu, który by o niej przypominał, tymczasem nie mają nawet gdzie zrobić sobie pamiątkowego zdjęcia.

Wbrew pozorom mieszkańcom brakuje także parków na Karłowicach. Potrzeba powiększania terenów zielonych wynika z faktu, iż zabudowa dzielnicy się zagęszcza. Dodatkowo z karłowickiej zieleni masowo korzystają mieszkańcy Śródmieścia. Grupa aktywistów podjęła już inicjatywę mającą na celu stworzenie parku naprzeciwko kościoła przy alei Kasprowicza. Pozostaje mieć nadzieję, że ich starania zakończą się sukcesem.

Wyjątkowe osiedle
Nie jest tajemnicą, że o Karłowicach panuje opinia, iż jest to jedna z najpiękniejszych dzielnic Wrocławia. Po części to prawda, jednak dawna świetność osiedla nieco już przebrzmiała, wieloletnie zaniedbania inwestycyjne sprawiły, że wiele miejsc straciło swój blask i atrakcyjność. Przykładem mogą być poniemieckie chodniki, których nikt nie remontował od czasu zakończenia wojny!

Niewątpliwie jednak na Karłowicach mieszka się przyjemnie. Komfort zapewniają bliskość parków, terenów spacerowych nad Odrą, niska zabudowa oraz małe zagęszczenie budynków. Niewielka rotacja mieszkańców stwarza silne poczucie wspólnoty i pozwala budować lokalną społeczność. Nawet tacy napływowi mieszkańcy jak ja ulegają urokowi tego miejsca i zakochują się w nim od pierwszego wejrzenia. Tu po prostu dobrze się mieszka.

Długo będę wspominać przemiłą rozmowę z rodowitymi karłowiczanami. Ujęła mnie ich serdeczność, otwartość, lokalny patriotyzm, olbrzymia wiedza o historii tego miejsca, a także silne poczucie przynależności podbudowane wieloletnimi przyjaźniami. Teraz zupełnie innymi oczami będę patrzeć  na Karłowice. Spacerując tutejszymi ulicami, spoglądając na budynki, widzę część fascynującej historii, jaką skrywają. Widzę miejsca, które były świadkami wielu wydarzeń, i tych wielkich, i tych bardziej osobistych.


Izabela Karbownik, wrocławianka od zawsze, mieszkanka Karłowic z wyboru. Zawodowo zajmująca się słowem pisanym, prywatnie matka uczennicy i właścicielka ciekawskiego kota.