Karłowice-Zanzibar, w linii prostej blisko siedem tysięcy kilometrów. Z grzecznego, odrobinę sennego, zielonego osiedla prosto w atakujące wszystkie zmysły chaotyczne Stone Town. Widok na Odrę podmieniony na Ocean Indyjski.
Zamiast swojskiej Poli i higienicznego Lidla – markety z towarami importowanymi z Turcji i Półwyspu Arabskiego oraz targ Darajani: kozie półtusze, żywe kurczaki, zielone, żółte i czerwone banany, przyprawy w plastikowych woreczkach zamykanych przez targowe przedsiębiorcze chłopaki płomieniem zapalniczki, na miejscu, gdzieś między stertą awokado a ananasów. A potem jeszcze ryby i inne morskie życie. Jedyna znajoma nazwa to tuńczyk. Reszta łypie szklistym okiem, macha macką i rozdziawia niemo pyszczki, z czasem coraz mniej obce. Targ na początku męczy. Raczkująca znajomość języka czyni z zakupów wyzwanie.
Zresztą wszystko jest wyzwaniem. Na Karłowicach – nogi szły na spacer same własnymi ulubionymi ścieżkami. Od mostu do mostu, w tę i z powrotem, górą i dołem wałów. Potykając się o wykopane przez psy dołki i przeskakując nad pozostawionymi przez miłośników grilla butelkami po piwie. Tu gubią drogę w labiryncie uliczek (skrzyżowania pod kątem prostym to przeżytek), potykają się o nierówności, uskakują przed skuterami i rowerami. Kopią łupinki po owocach liczi, omijają rozwalone po pańsku koty. Ciekawe, czy by się dogadały z działkowymi mruczkami z Orkana. Ale wszystko jest: piekarnia, lodziarnia, jadłodajnia z tym i owym. Po jakimś czasie jest i wspólny język z panem z piekarni. Bo w gruncie rzeczy wszystko jedno, gdzie się to pieczywo kupuje, czy wypieka się je w fachowym piecu z dumą z lat tradycji, czy w zwykłym piekarniku na zapleczu, trzydzieści bułek na jednej blasze, razy dziesięć, razy dwa – rano i wieczorem.
Tylko ciasno w tym mieście, wszystko stłoczone, jakby z obawy, że zabraknie miejsca. W wąskich prześwitach migają budynki meczetów. Minarety zamiast wieży ciśnień. Tu dzień kultury muzułmańskiej jest na co dzień, a nie tylko w maju, jak w Muzułmańskim Centrum Kulturalno-Oświatowym przy al. Kasprowicza. To też nowe. Ale o dziwo można przestać słyszeć i to nawoływanie do modlitw, które nastaje chwilę przed świtem, i to nawet jeśli głośnik meczetu wychodzi na okna sypialni. Muezin czy kościelne dzwony, właściwie nie ma różnicy. Prawie wszyscy mieszkańcy wyspy wyznają islam, dostali go w spadku razem z trudną przeszłością.
Wyspa ma chyba takie właściwości, że izoluje. Chroni i ogranicza. Ale jest tu przecież lotnisko, jest port, jest i Internet w rozmiarze 3G, buchający hitami z YouTube’a z komórek, dzierżonych nonszalancko w dłoni szurających klapkami nastolatków w obcisłych dżinsach i koszulkach z sylwetką Michaela Jordana. „You’re my African beauty” płynie z głośnika, a chłopaków mijają: przenośny sklep z AGD, czyli facet z rowerem wyładowanym do niemożliwości wszystkim, czego zanzibarska pani domu może w kuchni potrzebować; furkoczące biało-granatowymi mundurkami stadko dzieci wybiegających ze szkoły, a zaraz za nim grupa kobiet zawiniętych w kolorowe chusty – kangi. Na głowie niosą wypakowane torby, jedna ma na plecach zawiniątko z maluchem, ręce pozostają wolne, tak jest wygodniej. Idą do portu, skąd niedługo odpływa prom. Nie mówię im dzień dobry, mówię „habari”, ale chodzi przecież o to samo.
EWA PATER-PODGÓRNA – wrocławianka z urodzenia, karłowiczanka z wyboru, tłumaczka literatury, edukatorka, mama małej dziewczynki.